Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czął mówić: że Martyzelka, jako mająca jedyny wpływ na księdza, powinna mu doradzić, by się zaraz ze swą wiarą ogłaszał. Na kopalni prowadzą już do strejku. Już przyszedł list do Związków z Rady Kopalń i Hut. Z terminem konferencji wspólnej. Która żadnych dobrych skutków nie przyniesie! Już urabia się wszystkich pracujących przy szybie, tej najgłówniejszej twierdzy kopalnianego ruchu! Ludzie są zrozpaczeni do ostatniego kresu! Gdy ksiądz ogłosi teraz swoją wiarę, wszystkich będzie miał za sobą!
Uchwycił Martyzelkę za ramiona.
— Zwińcież te wszystkie szmatki — mówił łyskając groźnie twarzą miedzianą — rzućcie i zaraz idźcie. Teraz go zastaniecie. Idźcież prędko i mówcie!!
Uciekł z mieszkania na podwórze. Nie zmienił nawet łachudrów kopalnianych. Ani się śpieszył pojeść. Fizycznymi rękoma obrządzał gołębie na podwórzu, w gołębniku, który mieli do spółki z Martyzelem. Skrobał pilnie malutkie podłogi, prostował druty na ganeczkach. Ale duchowe ręce w wyżynie niewiadomej łamały się z rozpaczy! Bo niby wyszło, że tutaj śpieszył, aby swoją miłość zobaczyć, tymczasem zaś gdy przybył doradza: prawda że dla pożytku partii, ale jednak doradza: idź do swego proroka, ukochana kobieto. No bo przecież Duś wiedział i czuł odpowiedzialnie, że Martyzelka świata poza księdzem nie widzi.
Cóż w porównaniu z taką wierną mogła znaczyć dowiedziona naukowo krzywda ludów, czy też bliski upadek Anglii, lub wyczerpana cierpliwość całej rasy żółtej i czarnej, afrykańskich murzynów?!...