Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie była to burżujska zemsta, a coś innego, głębszego, i ile razy stykał się z tym Duś, zatracał wszelkie miary: było to poniżenie własnego przekonania o miłości, o której nic specjalnie nie mówią programy partyjne — i niech tym razem nie śpieszą się określać.
Była to miłość do osoby pewnej, do cudzej żony, do żony górnika Martyzela, który sam sygnaliście książkę do ręki wetknął i świadomość klasową zaszczepił i wszystko najdokładniej o całej nadwartości!
Czyż sobie tysiąc razy nie powtarzał już Duś, że ta kobieta nie jest wcale dla niego? Że chyba był odrostkiem, gdy ona dawno tam już z dziedzicami zaczynała?!
A cóż? A kiedy szedł obecnie po rozmowie z Mieniewskim tą Błotną ulicą wzburzony, urażony, z najświeższą wiadomością, że kapitał termin wzajemnego zebrania z pracą oznacza, cóż z tego wynikało? Jedno tylko: radość ślepa a jasna, że Martyzelka siedzi za swą robotą, jak zazwyczaj przy oknie, nad haftami pobożnymi. A cały świat cóż znaczy wobec tego?!
Gdy wszedł, popatrzyły znad haftu te właśnie oczy ciemne i wytrwałe.
Wapnem bielona wnęka muru okiennego całe miejsce syciła powagą. We wnęce Martyzelka, jej blada twarz, tylko przez odgarnięte czoło cieniutka smuga światła pomyka i pomyka. Dom cały zaniedbany przez te hafty i owe różne stuły narodowe, i owe białe obrusy duchowne, i inne tam galony lamowrane nowych przesądów!
Duś zamknął drzwi, uchwycił się poręczy łóżka i w tę cieniutkę smugę światła na czole wpatrzony, za-