Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Rozumiem, drogi panie Tadeuszu. Nie darmo przecież kiedyś, jako młodzieniec jeszcze, razem z ojcem pańskim śpiewałem w pochodach: Bo w piersi twej, głos pieśni mej. Czy też w pieśni mej — głos piersi twej? Zawsze kłócił się ze mną o to pański ojciec. Ach, cóż to były za awantury! Tymczasem, okazuje się, że jest to wszystko jedno. Zupełnie wszystko jedno...
Kostryń wstał. Malutkimi ruchami dłoni, niczym rybkę płochą i pierzchliwą, kierował Mieniewskiego ku drzwiom.Minęli wygolonych cerberów, Stanka i Frydrycha. Dyrektor wyprowadzał gościa, by osobiście wskazać drogę. Wyszli razem szklannymi drzwiami na schody Zarządu.
— Pójdzie pan przez kamieniołomy, odkrywką i prosto na kościół.
Widać stąd było dokładnie całego „Erazma“. Trwał pod zwiewną przykrywą błękitnego nieba, rzekłbyś, tors brązowy, olbrzymi, do pół rozrąbany. W wielu kierunkach przekopanego ogromu, niby wiązki sztywnych, naprężonych żył, zbiegały się połyskliwe szyny, oblepione przy skrzyżowaniach metalową naroślą przekładni i wskaźnic.
Ludzi nie dostrzegało się wcale. Kopalnia dymiła gęstym oparem, trzeszcząc straszliwie w wielu miejscach. Dopiero po chwili rozeznać można było w załomach, uchyłkach, na zbiegu torów, czy też nisko w czarnych wysiękach niepojętej opuchliny ziemnej poruszenie drobnych żółtych grudek. To razem zbiegały się wryte w ścianę spękaną, to znów drżały nieustannie