Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak gdyby wycinając z przestrzeni groteskowe płaszczyzny.
W pewnej chwili stuknęło coś na biurku, lekko, tłusto, jak gdyby mysz upadła na zielone sukno. Był to portfel dyrektora Kostrynia.
— Ja panu dam pieniądze. Policzymy się później. Pieniądze na początek. Nie jest to żadna daowizna. Wystawi pan pokwitowanie. Sto dolarów wystarczy? Na początek kosztów? Zrobimy odpowiednie doświadczenia z pańską pastą. — Błyszczące paznokcie dyrektora wyciągnęły papierek do połowy.
Opadło Tadeusza niespodziewane, nagłe obrzydzenie. A zarazem uczucie tkliwe i straszliwie obce. Jak wtedy w jatce, podczas wiecu. Gdy bili się z Dusiem, zaprzestali bitki i sparli się czołami lejąc gorące łzy.
— Szczegóły omówimy później — cedził Kostyń przez zęby. Przez zęby cedził słowa, przez zmrużone powieki światło wąskie i zwarte.
— Teraz jeszcze poproszę o kwitek — dyrektor schował kwitek do tej samej kieszeni portfela, z której uprzednio wyfrunął studolarowy banknot.
Tadeusz pierwszy przerwał milczenie. Zaczął mówić o ojcu, w związku z tragizmem każdej misji czy tak zwanego powołania. Oczywiście. Gdyż sprawy te widziane z lotu ptaka przedstawiają się zgoła inaczej! Obserwować je wtedy można z amerykańską dosłownością. Jako przymus bez wyjścia?! Ależ tak! jesteście panowie skazańcami. I pan, i ojciec. Więc rozumie pan, dyrektorze, sens mojej inicjatywy: PASTA KOSTRYŃ & MIENIEWSKI. Czy też — MIENIEWSKI & KOSTRYŃ? Innymi słowy — nowa era.