Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego, to może całkiem inaczej przyjąłby ją ksiądz Kania!?!
Z tą myślą i z wielkim szumem w malutkich uszach biegła co prędzej Knote.
Wiedziała, że na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów ku drugiej przechodzi, życiem może przypłacić. Dziś rano mają rozmowę dyrektorzy! Prawda o Tadeuszu Mieniewskim musi prędzej czy później wyjść na wierzch: że nie ma żadnych bomb! Nie stała o to! Ani nawet o swoje stosunki wśród królów tutejszego przemysłu czyli dyrektorów węglowych. Nie stała teraz o to, ani tamto, ani o nic!
Byle tylko uprzedzić księdza Kanię, za którego czy zemdleć, czy w letarg zapaść, czy nawet życie oddać chętnie by się zgodziła. Przed myślą o takiej znów ofierze schroniła się aż tu do ciemnego pustego wagonu, który w szeregu innych stał na głuchej bocznicy.
Widać stąd na tle suchych drzewek i usypisk gontowy dach, mieszkanie księdza. Tam jego zioła w ogródku, tam krzewy lecznicze i szlachetne, tam wszelkie rośliny posłuszne. Na samym dachu szeroko wymalowane święte oko trójkątnej Opatrzności.
Jak długo przestała w wagonie szczękając głośno zębami? Przychodzą na człowieka takie chwile, że kryje się przed sobą, a wszystkie wyroki zlatują się i w niego godzą. Tak Knote płakała tu nad sobą suchym żalem, gotowa iść ku temu oku Opatrzności, i wcale nie mogąca. Powstrzymywało ją wciąż jeszcze dawne jej życie i masaże, poniewierka, przestrzyki,