Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stadło z Kostryniem. Ach, Feliksie, Feliksie, czemuż cię dotąd ziemia nie pochłonęła?!
Nie patrząc na nic pobiegła Knote w stronę malowanej na dachu Opatrzności. Przeszła tu drogą wiejską raz, drugi i trzeci, tuż koło właściwego płotu. Z jednej i drugiej strony właściwych okien.
Na płocie wietrzyła się pościel. Za szybami widać było doniczki kwiatów, przez podwórko latały powiędłe, rude liście.
— Modli się — pomyślała Knote zawstydzona podziwem dla tego człowieka, który choć zdrów i silny, powiększa jeszcze męską piękność swoją rzewnymi modlitwami.
Wyszedł nareszcie krążyć sobie wśród dróżek i roślin. W czarnej sutannie, wysoki bardzo, zdrowy. Jakby to z jego twarzy rumianej płynęło światło dnia! Z pięknej twarzy wielce skromnego, nabożnego mężczyzny.
Oczy i serce pani Knote zamknęły się dla godnego wypowiedzenia słów: — Dzień dobry księdzu proboszczowi.
— Dzień dobry pani.
Łzy napłynęły do oczu Knote. Już miała wypowiedzieć ostrzeżenie co do Supernaka, gdy wraz ze łzami przyszło jej do głowy, że zdradza swego dyrektora i wszystkich dyrektorów, i całą wielką Radę Kopalń i Hut. Na świecie zagłębiowskim, kto z jednej strony interesów na drugą przychodzi, życiem może przypłacić. Zatknęło ją, otwarła usta, skłoniła się i drobnym ruchem na swą pierś ukazawszy, odeszła cichutko, skromnie. Potem w nagłym porywie radości bie-