Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Coeur zerwał się z kanapy i trzęsąc rękami wydał z siebie przeciągły syk.
Kostryń uciekł na palcach. Wracał przez długą amfiladę kancelaryj, nie patrząc na nikogo, nie widząc nic, głuchy, ślepy, niepewny na osłabłych nogach, jak gdyby wracał tędy przez własne rozdeptane serce. Dopiero u siebie w biurze ułożywszy starannie teczkę z papierami skoczył we framugę okna. Schował się. Aby odczekać, nie czuć, nie pamiętać!
Czarne opończe, półkola, skrzydła lotnego węgla leciały wciąż od torów. Wśród wirów i okrążeń powiewnego pyłu ukazywała się wciąż ta sama myśl potworna, straszna, najstraszliwsza: że gdyby Coeur zechciał, gdyby chciał — za kilka słów łaskawszych oddało by mu się chyba nawet córkę!!...