Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

określenie! Jedna taka przebitka do starych ogni nieopatrznie z pobliskiego chodnika, z najzwyklejszego przodka górniczego wybita może oddać na pastwę płomieni całą kopalnię...
Nie myślał o tym. Tyle tylko, że owo miejsce, wykazane na planach czerwonym kolorem, blisko głównego szybu, pomiędzy kątem chodnika wodnego a powietrznego, utrwalało się coraz silniej w pamięci Coeura. Tak mocno, tak przejrzyście, że widział je przed sobą, rozróżniał doskonale, nawet tu, właśnie tu, teraz, na szarym deseniu kanapy.
— Panie Kostryń! — Coeur siadł na kanapie.
Kostryń zbliżył się na palcach.
— Przede wszystkim proszę pana, aby pan przestał nareszcie samodzielnie myśleć. Słyszy pan? Żadnych kompromisów. Żadnych umów z Drążkiem. Żadnych zmian na miejscu delegatów kopalnianych. Słyszy pan?! W najbliższym terminie naznaczy pan posiedzenie Rady Kopalń i Hut, z delegatami Związku. Na posiedzeniu tym nie ustąpimy ani na włos. Słyszy pan?!
Kostryń pokiwał głową radośnie, jak zawsze w obliczu szefa. Dopiero po chwili uświadomił sobie niepojętą zaprawdę ważność decyzji. Za oknami kancelarii Coeura kurzyły przecież zwykłe rude kamieniołomy, tymczasem dyrektor odpowiedzialny Kostryń dostrzegał tam właśnie teraz jak gdyby widok z okien własnej kancelarii: od torów kolejowych wiejące czarne opończe miału węglowego...
— To znaczy, że będzie strejk! — wykrzyknął.