Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc i panu nie mówią?! Więc i panu nie mówią?!? W takim razie, kochany dyrektorze, w takim razie sami rozporządzimy! Nie może tu być strejku! Nie może! Och, nie może!! Dążymy do spokoju, to jasne, do status quo. Przede wszystkim powinien znaleźć się winny wczorajszej awantury. Wiem, że to jest Falkiewicz. Należy dla przykładu natychmiast zredukować.
— Co pan wie o Falkiewiczu? —
— Narzeka, nudzi. Stary już jest. Za stary może? Zarzuca mi ostatnio niedokładności w planach. Które sam wykonywa.
Coeur machnął niedbale ręką. Czyli, sądził przezornie Kostryń, że Falkiewicz jako ofiara donosu to za mało. Coeur czeka na więcej.
Kostryń skulił się i pogłaskawszy delikatnie powietrze nad kolanami Coeura opowiedział wszystko co zrobił dotąd w sprawie strejku: rozmowy z posłem Drążkiem. Położenie Domu Ludowego. Sprawa podatków Towarzystwa płaconych ewentualnie w Warszawie. Sprawa księdza Kani. Spojrzał uważnie: ciemna, brązowa twarz Francuza nie zdradzała śladu zadowolenia.
Trzeba było teraz ofiarować najlepszy kąsek — sprawę syna Mieniewskiego. Młodzieniec ten, jak okazuje się, przyjechał tu do Osady Górniczej z bombami. Można go aresztować każdej chwili. — Kostryń westchnął głęboko, potem dodał: — Zapewniam pana, że tu nie chodzi o moje stare porachunki z ojcem, leaderem Mieniewskim. Chodzi mi tu o pana. Bo jeżeli mają być bomby w robocie, to na kogoż skierowane,