Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzialności. Zła wentylacja kopalni, wyprowadzamy powietrze szybem wyjazdowym, nie można przecież! Wszystkie nasze maszyny żal się Boże! Prawda, nie warto robić inwestycyj, akt dzierżawny wygasa za lat piętnaście. Owszem, ale za bezpieczeństwo ludzi ja odpowiadam, ja!
Coeur nie słuchał. Czekał cierpliwie, za ile zechce autochton sprzedać znów tę odpowiedzialność. Nie była warta nowych wkładów.
Kostryń cztery razy zaczynał tę sprawcę, cofał się i znów do niej wracał. Aż nakoniec, malutki, drżący, z włosami zjeżonymi, purpurowy ze wstydu wyjąkał, że znosi ciężary odpowiedzialności i lęk ustawiczny, i nienawiść powszechną przez przywiązanie do Towarzystwa.
— Przywiązanie do tak wielkiego Towarzystwa! — krzyknął Kostryń niesamowicie. — Chodzi tu więc o drobiazg. Bez żadnego ryzyka dla Towarzystwa. Chodzi o odrobinę szczerości. By mógł człowiek rozumieć, choć troszeczkę rozumieć tego, komu służy. Odrobina szczerości! By mógł człowiek wypośrodkować do czego zmierza Zarząd Towarzystwa, które przecież...
Coeur podniósł się z fotela. Pod ciemnymi brwiami wiśniowe źrenice stanęły nieruchomo w niebieskich białkach. — Pan sądzi, panie dyrektorze Kostryń, że ja, dyrektor administracyjny, wiem coś więcej od pana?!?
Jak gdyby nagle miejsce, na którym stał Kostryń, samo w górę podskoczyło: dyrektor odpowiedzialny schwycił się oburącz za piersi, wciągnął łapczywie powietrze, obiegł biurko ogromne dokoła z okrzykiem: