Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeszcze chwilę odczekał. Nakoniec skupił wszystką energię, zbliżył się do biurka i wyjąkał, blady z wrażenia: — No i cóż tam ten kwartet francuski!
— Kwartet francuski będzie koncertował w Polsce wcześniej, niż przypuszczano. Znakomici instrumentaliści jadą potem na Bałkany, ale złapiemy ich po drodze. Zdążymy, zdążymy na pewno.
Coeur patrzył Kostryniowi w oczy i uśmiechał się. Dziecinnie, serdecznie. Czemuż nie prosił siedzieć? Krzesło stało tuż obok. Na znak samodzielności przedreptał Kostryń dwa kroczki w lewo, potem w prawo, znów w lewo.
— Otóż to, otóż to, otóż to — szepnął nareszcie. Brakło mu słów. Po czym wszystko stało się samo przez się. Niespodzianie dla samego siebie usiadł. Reasumował całą sytuację od wiecu leadera Mieniewskiego, aż do tych ośrodków fermentu, które przedstawia ksiądz Kania.
Szeroką twarz Francuza pokrył cień, wiśniowe źrenice krążyły czujnie za spojrzeniem Kostrynia. Ferment, który przedstawia ksiądz Kania: czyli, że dusza robotnicza, ostoja spokojnych warunków pracy jest bardzo wzburzona! — Kostryń westchnął żałośnie. Rzeczy takich nie słyszy się, fizycznie słyszeć ich nie można, a jednak Kostryń przysiągłby, że wznoszące się wolno ku górze powieki Coeura wydały dźwięk! Dźwięk zardzewiałych sprężyn! Coeur przekręcił się na krześle. Nie słuchał.
Z przyzwyczajenia szukał wśród rysów twarzy Kostrynia podobieństwa z młodą jego córką. Jak gdyby twarz Zuzy poczynano z tej samej zasady lecz wykończono