Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

choćby wczoraj z Falkiewiczem, kto pierwszy będzie musiał pokazać się tłumowi?! Na kopalnianym placu!?
Stał jeszcze wciąż przy biurku, by odczekać...
Szybki wiatr poganiał za oknami płachty ciemnego pyłu, zwijał je i rozwijał, wydłużał, piętrzył i znów przylatywały z daleka, zza czworogrannego gmachu płuczki, od strony kopalnianych torów kolejowych, wielkie, łukami ciemnymi roztoczone, niby skrzydła czarne, ciche i pośpieszne. Ruch owych skrzydeł lekki a nieistotny rozdmuchał nagle w Kostryniu stare, potworne wspomnienie o nadkaspijskiej kopalni...
Uśmiechnął się przebiegle i wytrawnym krokiem poczciwości ruszył z teczką pod pachą przez wszystkie kancelarie. U drzwi, opatrzonych napisem — DYREKTOR ADMINISTRACYJNY, RENE COEUR — orzeźwiła Kostrynia myśl błoga a potworna zarazem: ostatecznie można Coeura zawsze obłaskawić, jako przyszłego zięcia... Zjeżył się z obrzydzenia, lecz było już za późno, otwierał ciężkie drzwi do Coeura.
Coeur głowy nawet nie uniósł znad olbrzymiego biurka. Wydał się Kostryniowi, zresztą jak zawsze na początku każdego spotkania; niezmiernie wielkim i barczystym. I jak zawsze, ów osobliwy zapach Coeura, czy też spraw z nim związanych, czy też obcości, jakby zapach topionego karmelu, łączonego z wonią cygara.
Kostryń zatrzymał się przed biurkiem na którymś kwadracie posadzki. Przez szerokie okna widać było pnie owocowych drzewek, rude trawniki dyrekcyjnego ogródka i dymiące pasma dalekich kamieniołomów.