Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przejść do Coeura. Kostryń zadzwonił. Spytał woźnego szeptem, czy pan dyrektor Coeur jest już u siebie?
— Jest od samego rana.
Kostryń jął podpisywać papiery. Bez czytania. Na tym przecie polegało stanowisko takiego dyrektora krajowego, że podpisuje to tylko, co uzyska przedtem parafę Francuza. W wiadomym kąciku arkuszów szukał owej parafy. Kilka błahych linijek, zwiniętych w nikły kształt zeschniętego pajączka.
Kostryń zatrzymał się uważnie nad aktem, opatrzonym stemplami rozlicznych władz. Widział tu między innymi piękny, kaligraficzny, zakrętasem opatrzony podpis pana Kapuścika. Wymęczony, zawiły tasiemiec w sprawie dołów ustępowych czy też kanałów dla więzienia miejscowego.
Przepełnione było już dawno, komendant skarżył się, że nie ma gdzie odprowadzać odchodów więźni, czyli ekskrementów, „zwanych powszednio kałem“. Woda z huty Katarzyny, podmywająca Zielone, roznosiła owe odchody po całym przedmieściu.
Kostryń wstał. Obrównał teczkę, obciągnął kamizelkę i warknął krótko w stronę okien, za którymi latały przez promienie słońca czarne płachetki kurzu węglowego:
— Nie dopuszczę do strejku.
Wierzył w policję, starostwo, województwo, w kazania kanonika, w ministra Handlu i Przemysłu, można się nawet ostatecznie ułożyć z ministrem Pracy. Wierzył w pobliskie koszary jazdy, w Coeura, w umowę z Drążkiem. Ale, jeżeli więzienie jest już przepełnione, to na wypadek czegoś na kopalni, jak