Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszedł pośpiesznie do gmachu dyrekcji. Na korytarzu trwała przeciętna cykanina dzwonków normalnego urzędowania. W głębi na samym końcu dopiero błyszczy napis:

DYREKTOR ADMINISTRACYJNY
RENE COEUR

Obok stolika z bloczkami dla zapisywania interesantów stali obaj woźni. Ostrzyżeni przy skórze maszynką. Wedle stanowczego życzenia Coeura. Dwa twarde, kwadratowe łby. Kostryń zajrzał im bezmyślnie w oczy. Stanek i Frydrych. Pamiętał nazwiska tych olbrzymów. Wypowiedział je teraz głośno.
Nie pozwolili sobie na uśmiech, tylko powietrze, czy też jakby wzmożona gotowość usługi zaszumiała im w piersiach.
Na palcach wszedł do swego biura. Zalane było słońcem. Olbrzymie szyby przestronnej kancelarii lśniły ciskając tęczowe pryzmaty na plikę papierów rozłożonych przed wielkim, pontyfikalnym kałamarzem. Dyrektor Kostryń rozglądał się po ścianach, jakby tu znalazł się pierwszy raz w swym życiu: diagramy rocznego wydobycia z Erazma za kilka ostatnich lat i plany kopalni. Nie cierpiał owych planów.
Lazło to, rozpinało się, snuło, przędło po ścianach, blade, szare, popielate, niczym skomplikowany, z cieniusieńkich kolanek i chrząstek zbudowany pasorzyt.
Kostryń zamaczał pióro, by odrobić dzienną porcję podpisów. Gdy oto z rozłożonych papierów wysnuła się perspektywa kancelaryj, którymi trzeba będzie