Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pieców, krwawym spojrzeniem sprawdził wszystkie aparaty, a w Szymczyku rozstąpiło się i na kolana padło przed ogromną pokusą: gdyż takie rzeczy bywają na kopalni nawet w czasie redukcji! Zredukowany spotka gdzie dyrektora i zapłacze, i pokorę okaże, i skruchę, a wtedy! Wtedy może uzyskać powrócenie do pracy...
Przed tą wielką pokusą jechał Szymczyk taczkami od dziesiątego pieca. Kostryń szedł przodem. Wykierowali się tak aż za wrota, przedzieleni dymem napełnionych taczek.
W obliczu prawdy wszystkich ugniecionych towarzyszów, stąd aż po wszystkie krańce — żadnego wyrazu nie mógł powiedzieć Szymczyk! A wobec żalu swego za tą pracą wszystkie i najpodlejsze słowa pchały mu się do ust.
Aż schło do samych trzewiów.
Uszedłszy spory kawałek za kotłownię opuścił taczki i przystanął na poczerniałym śniegu. Łachmany rąk pozawijanych wraził sobie do ust i trwał. I aby nie osłabiać powagi klasy robotniczej, nie ruszał się z miejsca, tylko prosił samego siebie... Gorzkim gardłem, we łzach popiołem wyżartych prosił samego siebie o zachowanie powagi klasy robotniczej.
Dyrektor Kostryń znikł za siwym czworobokiem płuczki. Znikła ostatnia nadzieja Szymczyka.
Trzeba było zapytać palaczy, wyrzucał sobie Kostryń idąc dalej wzdłuż gmachu płuczki — czy Coeur nie przechodził przez kotłownię? Inżynier Coeur... Prześwietne ulepszenia pana inżyniera Coeura! Ulepszenia te musiał Kostryń otaczać specjalną pieczą.