Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przez szum pary i wycie rusztów do zmienionego na twarzy Szymczyka. — Nie możesz tu pracować!!
Nie może?... Na takie sprawy i wypadki mają jeszcze palacze swe organizacyjne miłosierdzie. Podzielą się piecami najsłabszego, który w cichej umowie uprząta popiół i wywozi z kotłowni. Stało się tak z Szymczykiem. Uznał się za pomocnika, żelazną taczką wywoził i wywoził, i skromnie milczał w przerażonej radości...
Przerażona była, ma się rozumieć: że przy piecach po tylu latach nie ostał się na starość. A znów radość: że dalej chodzi przy kotłowni. Aż niespodzianie, spadło wymówienie pracy.
Kotłowało się w te dnie na kotłowni, koledzy po dawnemu zwieszali się na sztangach, a inaczej znów kotłowało w myślach Szymczyka. Wszystko naraz i nic, i znowu to miejsce utracone: ogień pomidorowy, siny i fioletowy, na rusztach rozpostarty, skrzeczącym miałem czarnym pokropion.
Tak nachodziło Szymczyka w dzień przedostatni, dziś rano tutaj. Rozduszone przez Coeura, szmatami owiązane ręce opuszczał i nie patrzył na taczki dymiące, i nie słuchał dokoła, i nie widział a tylko szumem wnętrznej żałoby zapytywał: — no i któż to tu jesteś, żywy ogniu?! I po co masz te iskry?! A znów co znaczy woda biała nad tobą, w owych kotłach, kroplami bryzgająca?!
Gdy niespodzianie światło dzienne przeleciało przez ciemną kotłownię, w uchylonych wrotach stanął dyrektor Kostryń.
Przeszedł po rozdeptanej desce mimo wszystkich