Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to w gruncie rzeczy chłopi. Ze wsi jestem, więc wiem. Ale wichrzyciele podszczuwają. Jeszcze jakieś Związki dochodzą do tego. Tamtejszy poseł to skrajny niedołęga. Partia rzuca na szalę ostatni autorytet. Więc — nasz leader. Co wieczór z śmiertelnym strachem oczekuję telefonu. Bo, panie Tadeuszu: oni go tam zabiją!!
— Kto?
— Komuniści!
— Bzdura.
— Niech pan jedzie i niech pan pilnuje ojca. Kobiece serce czuje doskonale.
Popatrzyła przed siebie w okno na uwiędłe gałęzie czarnych grabów. Z nieruchomych jej oczu popłynęły dwa rzędy świecących, drobnych łez.
Tadeusz, zawstydzony, gasił skrzętnie papierosa w popielniczce.
Panna Chylicka poprawiła na piersiach żabocik: — Parę lat, co nam zostaje, a tu masz, ciągle robotnicy i robotnicy! Dlatem zajęłam się w końcu geologią. Tam właśnie wychodzi się i poza lata, i poza czas.
Odprowadził ją do przedpokoju, jeszcze raz przysiągł, że do żadnego zamachu nie dopuści, podniósł uprzejmie teczkę, którą Chylicka upuściła na progu, i wzruszywszy ramionami wrócił do gabinetu.
Promień słońca padał prosto na biurko. Czarne pismo ojca schodziło po stronicy pamiętnika w dół. Tadeusz przeciągnął się, rozwalił na kanapie i ze słowami — dobranoc stare graty — zasnął.
Obudziło go miarowe tykanie zegara. Uzmysłowiwszy sobie gdzie jest zaśmiał się przekornie. Chyba