Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

binetu. Posadziła blisko obok siebie na wyszarzałych pamiątkach dziedzicznych.
— Pragnę z panem pomówić.
— Ale mogę zapalić papierosa?
— Może pan.
Słońce lśniło na gładkich fikusach, pieścidła podręczne iskrzyły się od blasku, między palmowym zielskiem błyszczał różowy pęk rozkwitłych pelargonii, za oknem widać było czarne gałęzie grabów, przesłaniające kopułę kościoła.
— Otóż niech pan jedzie, ale nie załatwiajcie teraz tych waszych spraw rodzinnych. Poseł nie ma się dobrze. Pan wie przecież. Kamienie żółciowe.
— No, to rypać do Truskawca!
— Kamienie żółciowe i nerwy. Zniszczyliście go, zużyli, zadręczyli.
Tadeusz odsunął się gwałtownie:— Ja?
— Wszyscy. — Głaskała go po rękach ciepłymi, giętkimi palcami, głowę w bok wdzięcznie przechyliwszy.
Patrzył na nią pełen najsprzeczniejszych uczuć: mogła śmiało jeszcze podobać się. Tak chyba właśnie nieraz przysiadała się do posła... Przemożony wstyd ogarnął Tadeusza.
— A gdzież ojciec wyjechał?
— Mówiłam już panu. Do Zagłębia, z wiecami. Przemawia codziennie po kilka razy. Jutro w Osadzie Górniczej. Ci robotnicy nie zdają sobie dziś z niczego sprawy, prą do strejku. C.K.W. jest przeciwny temu. Pan wie chyba, że przechodzimy teraz wielki kryzys węglowy? Sami robotnicy siedzieliby cicho. Przecież