Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mówiłam panu? Poseł wyjechał na objazd z wiecami. Do zagłębia węglowego. Jutro będzie w Osadzie Górniczej.
Tadeusz patrzył na nią pod światło z przedmiotowym uznaniem.
Sylwetka Chylickiej trzymała się jędrnie i świeżo. Twarz była już trochę zniszczona. Gorące, piwne oczy obracały się w powiędłej oprawie jak wystraszone. Włosy — pomahoniowane.
Woń mahoniu, mydło czy może perfuma sprawiały, że od Chylickiej pachniało gorzkimi migdałami. W przyszłym liście do brata postanowił Tadeusz określić to psychicznie: pachnie od niej bezpłodnym macierzyństwem.
— Otóż nie uprzedził mnie pan, będę musiała wyjść, dziś mamy nasze laboratorium geologiczne.
Cofnął głowę, jakby kark z jarzma wyciągał. O geologii tej pisał mu był ojciec jeszcze na początku jesieni. Że — przyjaciółka nasza, mimo dotychczasowego wykształcenia i stanowiska, zawsze garnie się do pracy i teraz naprzykład wstępuje na geologię. Wy zaś, rodzeni synowie —
Złość, niechęć, jakaś wstydliwa bezczelność, kształty panny Chylickiej osobiście wstrętne, objektywnie ponętne, biała bluzeczka, odsłaniająca pełne, gładkie ramiona, wszystko to sprawiło, że palnął nagle:
— Chcemy razem ze Stanisławem uwolnić od nas ojca. Wobec wynalazków, które się nam odkryć udało...
Wzięła Tadeusza za rękę, przeprowadziła do ga-