Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak samo sypia tutaj po południu ojciec, budzi się, otwiera nagle oczy i co?
Tadeusz poszedł do łazienki, umył się, mimochodem obejrzał panieńskie przybory toaletowe.
W jadalni zastał obiad, jeszcze ciepły, przykryty talerzami, i kartkę, pisaną charakterem mniej ważnych ustępów pamiętnika:

„Spał Pan, nie chciałam budzić, na stole wszystko przygotowane. Proszę pamiętać o opiece“.

Zjadł prędko, wystawił oba garnki z przetworem do sieni, pogasił światła i już miał drzwi zatrzasnąć, gdy mu spod nóg rymnęło coś niespodzianie na podłogę.
Naturalnie rododendron, fikus, czy inne jakieś pnącze statystujące w kącie. Skorupy rozleciały się, ziemia wypadła na środek parkietu. Z sypkiego kopczyka, niby żylak włochaty, sterczał długi korzeń rośliny.
Tadeusz wahał się chwilę, wreszcie zawrócił, ukląkł, już nawet garść ziemi wziął w dłonie, by jakoś po tym wypadku posprzątać. Gdy oto uzmysłowiło mu się, że w domu, u matki, nigdy by tego nie zrobił.
Wstał z klęczek, zostawił wszystko jak było i huknąwszy drzwiami wyszedł.