Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cę, gdy nikti nie pędzi kijem do roboty! Więc ja się z tego zwierzam wam...
Koza zapłakał.
— Więc, towarzyszu, gdy mi już zorza pracy biurowej zajaśniała, wiem, że nie można robić przykrości ogółowi. Drążek dopuści, a ja do strejku nie dopuszczę. Ja za murami partii — wykrzyknął groźnie — wytrzymam do śmierci. Więc napiszcie, że tu innego posła trzeba przysłać. Albo tu ustanowić zastępcę całkiem innego. Całkiem nowego człowieka, choćby mnie. Choćby mnie!
— Otóż, moi kochani — Tadeusz wstał strząsając z siebie nie bez wstrętnej żałości objęcia Kozy — możecie być zupełnie spokojni. Zrobię z tym wszystkim doskonały porządek, zobaczycie.
Wyszli, klatka schodowa trzęsła się wciąż jeszcze w drżeniach dalekiego tumultu.
Minęli jezdnię przy ulicy Przemysłowej, przed koślawą furtką pani Knote ucałowali się w ciemnościach na pożegnanie. Niedobrze jakoś, usta się nie spotkały, tylko jeden drugiemu zaślinił twarz zimnem wilgotnym.
Pani Knote krzyknęła z przerażenia na widok Tadeusza. Dwie godziny już siedziała przy świecy, naprzeciw garnków tajemniczych, licząc drżącymi ze strachu palcami frendzle swej wełnianej chustki. No bo w garnkach nie było żadnych bomb, ani niczego podejrzanego, a tylko zwykłe jakieś smary! Cóż teraz powiedzieć Feliksowi i pocóż było go straszyć!?...
— Czemu pani tak krzyczy? — Tadeusz zapalił elektryczne światło w pracowience.