Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzeć. Dopilnować! Słyszycie ten szum w gmachu? Na górze? To delegaci kopalniani i bezrobotni. Biją się z Drążkiem. Bo Drążek wszystko zepsuł i nie ma teraz niczyjego zaufania. Takich obcesów nikt nie może wytrzymać! Do strejku doprowadzi za dwa dni. Delegaci rozsypali mu się w rękach. A strejku wcale nie potrzeba, u-u-u — jak nie potrzeba!
Na dowód żałości ujął sekretarz obie dłonie Tadeusza. — Teraz Drążek nie daje gwarancji. Ale możecie waszemu tatusiowi napisać, że ja daję gwarancję całkowitą. Ja, towarzyszu, rozumiem ewolucję... Ja, towarzyszu, doszedłem teraz nareszcie do pracy biurowej. Ewolucyjnie. I wierzcie mi, ja tę pracę biurową całuję po rękach i nogach, jeżeliby lakowe miała! Ja, towarzyszu synu leadera Mieniewskiego, nie jestem człowiekiem wychowanym w cieple, na prześcieradłach, w częstych zmianach bielizny! Pracowałem pod batem, do ostatniego tchu.
Na dowód czego przyłożył sobie ręce Mieniewskiego do piersi.
— W maleńkości u żyda za pięć groszy dziennie: rozkręcać mokrą trawę do materaców. Palce się wam od tego podrą do krwi. Potem nurzali mnie pyskiem w rynsztoku, wiele razy. Potem towarzysze pomylili się i z fałszywego donosu zbili kamieniami. Nogę przetrącili. Czegom się uczył? Tego, com zdążył kraść. Na tym samym „Erazmie“ w wodzie pod ziemią stałem na rozpuchniętych nogach. Cały dzień woda lała się na plecy... Ciskałem wózki dwanaście godzin na dobę. Więc ja, towarzyszu, rozumiem biurową pra-