Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czej, sam się pięknie upora... I radzić odpowiedzialnie z kapitałem, którego okna świecą naprzeciw, w Radzie Kopalń i Hut, będzie nie kto inny, lecz pan sekretarz Koza! Z kapitałem! Z panem dyrektorem Kostryniem, który co dzień rozjeżdża limuzyną.
Koza szczękał zębami ze wzruszenia.
Zapóźnieni przechodnie mijali w obie strony. Dzwonek drzwi wejściowych restauracji Cieplika jęczał uprzejmie, a oto na klubowych fotelach siedzą, dajmy na to, pan dyrektor Kostryń i pan sekretarz Koza. Ten sam, panie dyrektorze, którego na kopalni „Erazm“ dozorca bił po gębie, kopał w tyłek, poganiał za wózkami! Przepraszam pana dyrektora, to ten sam! Siedzą, światło z góry prószy delikatnie. Otwierają się drzwi, wchodzi panna Zuzanna, na srebrnej tacy wnosi mrożone wino, szampan.
Nie dokończył tej myśli, poskoczył przez jezdnię. Drugą stroną ulicy wracał pod murem skulony Mieniewski. Koza objął syna leadera, konspiracyjnie zaciągnął do Domu Ludowego, do małego pokoiku w lokalu drukarni. Do tego pokoiku, gdzie pierwszy raz się widzieli, przed biurko, na kanapę, nad którą trwały ciemne koła pionowo ustawionych rowerów.
Wręczył tu Tadeuszowi uroczyście raglan, w całości odebrany murarzom, wcale nie uszkodzony. Po czym uświadomił się co do obrażeń ciała. Już przeminęły. Wiedział zresztą od Knote. Trzymał rękę na pulsie całej rekonwalescencji. Oczywiście! Po czym zaniósł szeptem prośbę do syna leadera.
— Wiadomym przecie jest powszechnie — zaczął — że zostaliście tu, by dzieła ojcowskiego dopat-