Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

draniu, z tego domu! Za ten dom-eś nas sprzedał i znowuj chcesz sprzedawać, chamie z bruzdy!!
Poseł Drążek oparł się pod ścianą o czarną tablicę (jeszcze wczoraj samorząd na niej wykładali w cyfrach). Gdy się oparł i oczy zmrużył, przyszła mu myśl najlepsza:
— Z waszej ciemnoty ten dom stanie, hycle, z waszej ciemnoty. — Rechotał mocnym śmiechem. Miał ten śmiech przeciw komunistom i na wszystkie wyjątkowe okazje w pocie czoła wyrobiony: ach — murowany śmiech społecznej wytrwałości.
Tylne drzwi otwarły się ze szczękiem, znikł w nich Koza, delegaci skoczyli w tę stronę, oblepieni ciżbą bezrobotnych. Lecz drzwi zatrzasły się za Kozą i już nie ustąpiły. Tak to postąpił sekretarz Koza na zgubę swego szefa Drążka. Sam się ocalił, a tamtego w zamieszaniu zostawił.
Przyłożył ucho do drzwi. Nasłuchiwał. Ci zamknięci wrzeszczeli tam na wszystkie piętra. Serce Kozie biło wysoko, w gardle. Nie można się doliczyć wszystkich korzyści! Drążek teraz bez wyjścia...
Izbę chyba rozwali?!
Koza zbiegł na dół. Na podwórze. Na Bramę. Z podwórza słychać było jeszcze garus posiedzenia, z bramy nic. Ulica Przemysłowa rozciągała się, jak zawsze od góry w dół, od Szkoły Sztygarów do kolejowych świateł żeberka między „Katarzyną“ a „Erazmem“, błotnista, czarna.
Koza nie śmiał obrócić się w tył. W tyle stał Dom Ludowy, który już chyba przestał należeć do Drążka. Kapitał z posłem, co nie ma zaufania klasy robotni-