Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrzasku powietrze, jakby przez drzwi ktoś lunął do izby skrzynią śmieci, krzyczących ludzką mową.
Zrobił się męt i kotłowisko, jedna szeroka miotła ramionami ludzkimi wiejąca. W krzyku tym uszkodzona została ampla biała bez cienia i połamano krzesła, i stół się zapadł zupełnie jak z papieru.
Poseł Drążek spróbował ostatniego środka: huknął straszliwie: — Po jakiemu to gadacie do mnie, ludzie?! Po jakiemu?!
Rónocześnie wysłał poseł wzrok domyślny w stronę Kozy, na drzwi ukazujący. Niech by sekretarz skupiał delegatów koło siebie i z sali wypychał. Przeszłoby się wówczas z delegatami do innej jakiej sali i tam prawomocne posiedzenie jeszcze raz się otwarło.
Koza zrozumiał, przyskoczył do drzwi i jął kręcić podstępnie przy zamkach.
Zacięło się — cholery ślusarze, cholery istne! Taka była pierwsza myśl Drążka w tej chwili. O ślusarzach.
A druga w odpowiedzi bezrobotnym:
— Jak tak do mnie gadacie, toście trupy! Towarzysze delegaci, nie zważamy na te incydenty, proszę za mną. — Głową wskazywał drzwi, przy których szarpał się Koza, lecz bezrobotni zewsząd opłynęli posła, ciżbą swoją zebrane grono delegatów na cząstki rozdzielając.
Drążka zaś baby obskoczyły. Babom przypisać trzeba nieszczęśliwe zakończenie zgromadzenia. Gdy już kilku delegatów dopchało się do posła, ta sama, co wrzeszczała ciągle — „Jest nas sześcioro“ — chudsza niż śmierć, jak się nie udrze nagle: — Nie uciekniesz,