Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Taki był sens ogólnego i, o tyle o ile, dotychczasowego przemówienia. Przy czym poseł Drążek zakręcał głową, szyją, karkiem, jakby miał wewnątrz obce, rozwścieczone ciało i pragnął je wyrzucić z siebie, a w żaden sposób nie mógł.
Owym ciałem było meritum, czy też moritum całej sprawy — nikt tu nie stał o słowa, owym ciałem był mianowicie ów uradzony z Kostryniem status quo!
— Z czym idziemy, towarzysze, na posiedzenie Rady Kopalń i Hut musi być w końcu rozstrzygnięte!
Poseł Drążek ciskał spojrzeniami w stronę Kozy. Mieli to już ustanowione, bez omawiania nawet: w danej chwili Koza zawsze się burzył, a wtedy poseł, i starszy i wytrawny, występował w charakterze oliwy, rozlewanej na wzburzone bałwany.
Tymczasem Koza nie chciał się burzyć, szeleścił zdawkowo papierami, nogę na nogę zakładał, niczym w kawiarni przy muzyce, i nie przejawiał żadnej działalności.
Oczy sekretarza Kozy błądziły sobie wygodnie ponad głowami delegatów przez okno, po ulicy Przemysłowej. Wygoda powyższego błądzenia nie była bezpodstawna. Składało się na nią wiele przyczyn i wiele twardych punktów, od samego rana przekładanych przez Kozę z jednej strony na drugą.
Punkty jasne jak dzień: dzisiejsze posiedzenie przed ustaleniem rezolucji i cennika płacy dla kapitału na Radę Kopalń i Hut będzie posiedzeniem porażki posła Drążka. Od samego rana widziało się dziś przecie Dusia i temu podobnych osobników, kręcących się