Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

marmurowej, bez cienia. Trzymali przed sobą na stołkach, na kolanach książeczki tabaczkowego koloru z drukowanym napisem czarnym: UMOWA.
Jakież było zachowanie się tych delegatów?! Na kogoż mógł tu liczyć poseł Drążek oprócz Kozy? Na takiego anemika może jak Martyzel? Czy na starego krętacza Supernaka? Czy może na Trajkowskiego, Czubika lub Sikorę?! Na nikogo.
Komuna podszczuła bezrobotnych — poseł domyślał się, że dziś przypuszczą szturm w celu rozbicia jedności i głosuj wtedy za uchwałą status quo. Który z tych delegatów szturm warcholstwa porządnie wytrzyma? Dość już przecie tego, co teraz widać. Niech tylko drzwi wejściowe zatrzęsą się, niech tylko przez korytarz głosy jakieś przelecą, już cała delegacja nos w papier i przewracają pilnie stronicę tabaczkowych książeczek:
Na pierwszej stronicy — płace dniówkowe, na szóstej — robotnicy pod ziemią, na siódmej — robotnicy na powierzchni, na dziesiątej — płace ugodowe.
Mieli „wypowiedzoną“ tę umowę przez kapitał, kwartał obecnie zapada, drożyzna poszła w górę swoją drogą, trzeba przedyskutować wspólnie z kapitałem. Realnie ująć sprawę! Do Związku nie przyjmować teraz bezrobotnych. Z walkami o zdobycze wyczekać lepszej koniuktury węglowej. Sześciogodzinna sobota zawieszona jest na kołku, do rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego. Dużo rozmaitych rzeczy zawieszonych na kołku! Ale nie pora skłóconej klasie robotniczej, gdy są rozbici na pył, ukrócać teraz baronów węglowych.