Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy oto palce Kostrynia zacisnęły się na karku tak silnie, że głowy przechylić nie mogła. Rzekł głośno w stronę nyży: — Do widzenia pani Knote — i poprowadził ją przed sobą w stronę kuchni.
Tu dopiero puścił. Zapatrzony w posmarowane białą farbą okienko, nasłuchiwał i czekał. Aż Knote wyczytała w jego wzroku zachętę. Zachętę, która płynie z wdzięczności. Lekko, cicho podeszła na palcach, aby raz, wiernie objąć.
Wpił się w nią drapieżnymi palcami, pociągnął za włosy, zapchał w kąt w stronę kufra. Tu zaczął szarpać, obnażać i wydobywać z niej nagie kształty, jak z komody. Ani się bronić, ani krzyczeć — szczypał tak straszliwie — ani prosić, ani płakać.
— Głowa będzie bolała potem pana dyrektora — jęknęła nieśmiało.
Miął jej twarz, zasnuwał ciemnym ruchem, męczył, poniewierał, dopchawszy w kąt kazał spełniać okropne wymysły. Knote nie pozwoliła dotąd nigdy na takie pohańbienie, jeszcze po kątach, w kuchni!! Całą nadzieję, dumę całą stanowiło, że gdy już byli razem, to jedynie jak porządne małżeństwo.
— Za nic na świecie — szepnęła spomiędzy kuferka i szafy.
Porwał ją za uszy, nacisnął kolanami, zmusił, a potem jakby oparzył strasznymi słowy: — Twoje życie jest moje.
Nie oglądając się za siebie, wyszedł.
Jak siedziała między kufrem a brytwanką z piaseczkiem dla kota, tak pozostała. Zbrakło jej sił, by