Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skoro nie chodzi o Anglię...
Tadeusz plątał się w odpowiedziach, aż Wreszcie opadając na nędzne bety głupiej Knote, jęknął: — Wyjeżdżam do Szwajcarii!
Kostryń wstał. Wiedział już wszystko. Tak, tak, śliczną miał twarz ten Mieniewski. W zmęczonych rysach orlich czy też sokolich, w dużych, błyszczących oczach malowała się rozpacz.
Gdy wyszli i drzwi za sobą zamknęli szczelnie, wpatrzyła się Knote w Feliksa wzrokiem pojednania i triumfu. Kto pierwszy wynalazł tego zamachowca, kto go skrył przed innymi, kto go teraz cichutko przechowuje?
— Idiota, wszystko kłamie — szeptał Kostryń na środku pracowienki. — Nie jedzie zagranicę. Rozumiesz? My jesteśmi „ojcami tych ludzi i tych spraw“... Ko-mu-ni-sta! To jasne. Gdy tylko wyjdzie z mieszkania, zobaczysz, co tam ma w tych garnkach. Otwieraj ostrożnie. Do pewnego stopnia narażasz dla mnie życie. Ty... A twoje życie jest moje. Moja własność. Ty....
Głaskał ją po karku odgarniając w górę włosy.
— Kłamie, że spadł ze schodów. Na razie ani słowa nikomu. Kapuścikowi broń Boże. Sprowadź mu tę dziewczynę, z którą żyje. Naturalnie. Zaraz jutro, pilnuj tego.
Potakiwała, wzruszona niepomiernie. Niczego przecież w życiu tak nie pragnęła, jak właśnie, by móc pracować przy boku swojego człowieka. A cóż dopiero przy boku dyrektora! Pracować i patrzeć wiernie w rozkazujące oczy.