Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Knote na palcach podeszła ku oknu nyży.
— No, więc na razie zostaje pan tutaj?
— Ależ nic podobnego — wykrzyknął Tadeusz. — Wyjeżdżam zagranicę. Oczywiście!
— Na studia?
— Mowy nie ma o studiach. Mam wiele innych spraw. Bardzo poważnych.
Kostryń podał co żywo eukaliptusowego cukierka. Prawdziwe szczęście mieć sprawy zagranicą. Nie tu w Zagłębiu, a już przede wszystkim, nie w Osadzie Górniczej. Przymknął oczy i poskarżył się na tutejsze stosunki. Rząd, podatki, Województwo, ludzie, kradzieże, nieustanne kradzieże: kradną drzewo, chodniki na kopalni rozbierają, po domach roznoszą, Kasa Chorych, zrażają wszelką inicjatywę, tysiące darmozjadów, bezrobotnych, chciwość, żarłoczność, zdrada, komuniści.
— Mój ojciec mówi to samo o ludziach — wybuchnął nagle Tadeusz. — Zupełnie to samo. A to przecież — rozłożył ramiona, aż mu się koszula na piersiach rozbiegła — wy jesteście ojcami tych dzisiejszych ludzi! Ojcami tych ludzi, ojcami tych spraw.
Kostryń ręce rozłożył, jak do modlitwy, z goryczą wziął na siebie odpowiedzialność za ojcostwo nad dzisiejszym światem i znów namulać jął drobnymi pytaniami. O ową zagranicę. Gdzie, kiedy, po co, a jeżeli w handlowych sprawach, to można by zużyć tutejsze stosunki, zwłaszcza francuskie, jeżeli nie francuskie, to niemieckie; chyba, że chodzi tu o Anglię?
Znad uniesionych brwi spojrzał na Tadeusza: może teraz wyjaśni się ów King of England?