Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie był jednak usposobiony do stadła. Pragnął przyjrzeć się gościowi nyży i coś postanowić. Wzgardził potrzebą stadła.
Poszli do Mieniewskiego. Knote z lichtarzem, w nyży bowiem nie było elektryczności. Kostryń cofnął się od progu. Posiniaczona twarz Tadeusza, z plastrami przylepionymi na policzkach, wyglądała dziwacznie, jakby ją obsiadły białe, sztywne motyle.
— Gdy tylko będzie pan mógł już wstać, pierwsze pańskie kroki od pani Knote będą do nas — wykrzyknął mrużąc prędko powieki. — Czekamy całym domem. Po pięknym wiecu tak przykry wypadek. Spadł pan pociemku ze schodów? Drobiazg?! Bardzo niemiły w każdym razie.
Kostryń usiadł na krawędzi łóżka. Doznał stanowczego przeświadczenia, że dopiero w synu spotka Mieniewskiego istotne nieszczęście.
Tadeusz dziękował za miłe zaproszenie, ba, z za strzeżeniem: — Cóż powie na to nienawiść klasowa? Ojciec mój mówi o panu wyraźnie: Kostryń to istny wampir.
Wyciągnął do dyrektora ręce i zaczęli się śmiać. Tadeusz szczerze, głośno, Kostryń cichutko, twardo, jakby precyzyjnie piłował coś tym śmiechem. Po czym przeszukując twarz Tadeusza wyłupiastymi oczyma zaczął nagabywać o stosunek do ojca. Trzeba to było koniecznie wypośrodkować. Gdy nagle bez żadnych przejść, ostrożności dyrektor zapytał:
— Jakie są najbliższe plany pańskie?
— Nie mam żadnych planów.
— Nie ma pan żadnych?...