Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Strzepnął poły płaszcza. Status quo na sezon zimowy — nieomal że w kieszeni. Cisza i święty spokój w Związkach... Nie odczuwał radości. O wiele więcej: prawdę i jakąś dobrą, łagodną mądrość. Mądrość życia. Tak wielką, że aż z humorem graniczącą. Jest na świecie taki humor, z którego nikt się nie śmieje nigdy, a który wszystkim i wszystkiemu pomaga!
Podreptał teraz do Knote, koło gmachu Rady Kopalń i Hut, koło aeroplanu, ustawionego uroczyście na podwórzu Rady. Wybił znak umówiony w pobielone okienko kuchni.
Knote otworzyła dyskretnie, ubrana w biel szpitalną. Zamknęli za sobą na klucz, w ciemnej kuchence zostawił laskę między skrzynią a szafą i weszli do pracowienki. Drzwi do nyży były zamknięte.
Dyrektor na migi kazał odkręcić kran.
Robiono tak zawsze, gdy pozostawał w nyży i podglądał ciekawsze chore. Biedne żabki ludzkie — było to przecie wyrażenie Feliksa! W plusku wody, jak w płynącej grocie, mogli rozmawiać półgłosem, bez obawy, że Mieniewski w nyży usłyszy.
Kostryń, usiadłszy na brzegu kanapy, spytał masażystkę, czy nie miała dziś do czynienia z wenerycznymi wypadkami? Ostrożność przede wszystkim.
— Nie było dzisiaj żadnych takich wypadków. — Uklękła obok na ceratowej kanapie w skromnym pragnieniu wytworzenia stadła. Bardzo często tworzyli je dawniej. Składa się sobie głowy wzajem na szyjach, jak konie, i jest stadło. Czuję się wtedy zobopólne pulsy. Bez zmysłowej korzyści, dla zasycenia idealnych uczuć. Czekała na nie dziś jak nigdy jeszcze. Kostryń