Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przestrzegając zasad sprawiedliwości uważał, że skoro Knote dziś oberwała, to tyleż samo należało się żonie.
— Dbałem nawet, gdy zbóje kołem mnie łamali — była to aluzja do bicia w nadkaspijskich kopalniach — a tyś, jako westalka, czekała w oknie salonu, kiedy skończą.
— Masz dużo zmartwień teraz, wiem. — Stanisława westchnęła pokornie. — Sprawa jednak jest na tyle ważna! Zwłaszcza obecnie. Chodzi mi o Zuzannę...
— Tak — Kostryń przymknął powieki — za wysoko unosi suknię w towarzystwie.
Pani Stanisława mówiła dźwięcznym, czystym sopranem, dodając do niego jeszcze liryczne drżenie. Chodziło tu o rzeczy poważne, o których myślała dzisiaj całe popołudnie u siebie, w bibliotece.
W bibliotece publicznej imienia Staszica. Kostryń cierpliwie tolerował tę duchową dobroczynność, jako skuteczny gromochron przeciw wszelakim składkom.
— Sądziłam początkowo, że pan Coeur, często u nas bywając i od tak dawna, na mnie tyle czasu traci. Było mi to zupełnie obojętne. Okazuje się jednak, że chodzi o Zuzę. Należy to koniecznie wziąć w odpowiednie ramy. Zwłaszcza teraz, w tak niepewnych czasach. Dość znaczna różnica lat — do rozważenia. Gdyby się jednak pobrali? Zuza nie znajdzie lepszej partii w Zagłębiu.
Wymawiając ostatnie słowa pani Stanisława odwróciła oczy od światła, by spojrzeć na męża. Głowy