Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwilę we własnym ciele. Pachniało grzybkiem, kwasem, piwnicą, czy też może zleżałą trucizną? Jak co dzień chyba po pracy ciało każdego człowieka. Dlaczego jednak na tym zwykłym ciele spoczywa tak ogromna odpowiedzialność?! Cała huta, cała kopalnia gniecie te wąskie barki za marnych kilka groszy.
Poklepał się po obojczykach, z litością rzekł do samego siebie — idziemy spać — już wsunął się pod kołdrę, gdy oto weszła żona.
— Cóż nowego? — spytała osobliwie dźwięcznym głosem.
Kostryń nie odpowiadał skrobiąc się żałośnie po łopatkach.
— Zaszkodziło ci coś może, Feliksie? — Przechadzała się cicho po dywanie.
Dyrektor czuł, że żona ma coś ważnego do powiedzenia. Wyczytał to ze spokoju jej klasycznej twarzy. Spokój świadczył u Stanisławy zawsze o wielkim wzburzeniu. Nienawidził urody żoninej. Napawała go zachwytem, lecz nigdy nie mógł się do niej przyzwyczaić. Z głupią, pulchną Knotę robił przecie co chciał i mógł się przyzwyczaić, i nieraz szaleli. Do żony nie mógł się przyzwyczaić nigdy.
Naturalnie: by ukryć zakłopotanie, usiadła przy biurku i zaczęła coś czytać. Byle co, rachunek, raporty, chustkę do nosa, zegarek!!
— Dbam o dom — warknął ostro z łóżka — dbam o żonę, dbam o córkę, o wszystko dbam. Nie należy mi przeszkadzać, gdy nawet w nocy jeszcze jak pies waruję.