Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kostryń położył na biurko złoty zegarek, portfel, chustkę do nosa, drobiazgi ze wszystkich kieszeni. Przestano grać. Prawdopodobnie służąca obwieściła „domowi“, że pan śpi w gabinecie. Niech się pomartwią.
Było mu doskonale tutaj, nawet w chwilach najcięższych zaburzeń. Ewentualnie, pięć tysięcy ludzi biega po placu kopalni. To prawda. Ryczą, wrzeszczą, chcą bić. I to prawda. Ale w końcu wieczorem rozbiera się tu człowiek i może sobie gwizdać. Cichutko gwizdać w naprężonej ciszy. Albo leżeć i myśleć — bez żony. Bez żony myślał zawsze o wspomnieniach dzieciństwa.
W chwilach dramatycznego napięcia, gdy grozili zagaszeniem pieców, czytał stare rachunki domowe, ocalone z Rosji. Widać było z poszczególnych pozycyj, że mimo wszystko, życie jest niezniszczalne. W jednostkach, tysiącach, czy milionach, wszystko jedno.
Podczas wielkiego strejku, gdy z Paryża leciały depesze za depeszami, dochodziło do tego, że czytał listy Zuzy sprzed lat dziesięciu, kiedy była małą dziewczynką. Jakiż świetny wywierały skutek kochane te baz groty!
Na dziś przygotował sobie dla ochłody parę ostatnich numerów Gazety Policyjnej. Drukowano tam bardzo ciekawe studium o badaniu przestępstw. Rozprawa ta napełniała Kostrynia energią i dziwną wiarą w przyszłość.
W jednym trzewiku a już jedną nogą boso zaczął Kostryń szukać noża do rozcinania kartek. Znalazł. Zapatrzony w elektryczne światło, grzebał jeszcze