Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Taki kwartet u nas. Prześliczna myśl — szepnął Kostryń wzruszony.
Obie panie wychyliły się jeszcze z drzwi przedpokoju.
Po schodach zeszli we dwóch. I znów stracił dyrektor Kostryń wszelką wiarę w przyszłość. Nie można było nigdy wiedzieć, czego Coeur chce, ani nawet gdzie się właściwie znajduje! Szedł przecie schodami, po czerwonym dywanie, a jednak patrzył i tak nieobecnie poruszał się, jakby szedł wszędzie indziej.
Gdy zatrzasły się drzwi i już fuknęło auto, Kostryń, z rękami na klamce, śmiejąc się do opustoszałego podjazdu uczuł, że wypełniony jest Coeurem po brzegi.
Po brzegi całego swego życia.
Uśmiechał się i czekał, czekał jeszcze, drobnymi łzami pryskał na czerwony dywan, lecz wewnątrz nie ubywała z tego strasznego morza ani jedna kropla...
Wróciwszy do gabinetu uciekł za firankę. Odczekać tu wiadomość: całych kilka tygodni spokoju. Nie będzie strejku i wogóle nic, Coeur zaprasza kwartet!...
Z salonu buchło głośne shimmy. To Zuza.
Nie dali mu spokojnie odczekać wiadomości. Zadzwonił na służącą, kazał sobie pościelić w gabinecie. Spanie dyrektora w gabinecie oznaczało dla domu stan naprężenia w zarządzanych instytucjach i wogóle w Zagłębiu. Dyrektor sypiał wtedy zawsze u siebie, przy papierach.
Papierami tymi był rulon dolarów papierowych, który mieścił się „niewinnie“ w okrągłym tekturowym pudełku po dziecinnym pudrze od odparzeń.