Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozmawiały z Coeurem we dwie, Stanisława i Zuzanna. Zuzanna ciągle wybuchała świeżym śmiechem.
Może za wysoko odsłoniła nogi? Bardzo piękne, to fakt. Prawie za kolana? W najlepszych pończochach jedwabnych. A gdy, ostatecznie, może z powodu jakiegoś dowcipu, a może właśnie dzięki tym kolanom Coeur rozśmiał się nagle... Równo, szczerze, wesoło u swego podwładnego, któremu z półroczną odprawą może wymówić miejsce...
Na odgłos tego uśmiechu wszystkie obawy pierzchną, a w sercu, niespodzianie, zalęga się dziecinna myśl, że życie jest piękne! Wiadomość o Mieniewskim, którą jutro-pojutrze przyniesie się Francuzowi uporządkowaną gruntownie, okryła się, jakby puchem świeżego owocu.
Coeur powstał. Żegnał się już z paniami. Jaka szkoda!
Odprowadzili go we troje, całą rodziną, do przedpokoju. Całą rodziną czekali, aż zapnie guziki szerokiego palta. I tu, dopiero tu powiedział Coeur rzecz zgoła nieoczekiwaną, za którą należałoby mu chyba płacić dolarami... Powiedział, że za parę tygodni przejeżdżać będzie tędy słynny kwartet francuski. Trzeba skorzystać i zaprosić sławnych muzyków na jeden wieczór.
Liczył więc, że za parę tygodni nic się jeszcze nie zmieni! A więc nie będzie strejku do tego czasu, a więc konwencja węglowa nie rozleci się jeszcze, a więc i Rada Kopalń zawrze umowę ze Związkami, na to on liczył, sam Coeur!