Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skłonił się pustemu krzesłu i wrócił do salonu, przejęty gorącą radością.
Gdy zajęli miejsca przed pulpitami, radość owa pierzchła. Nie zdołała zaradzić temu muzyka. Kostryń grał, patrzył najusłużniej w oczy, a tymczasem jeden ruch podeszwy, kilka nieprzewidzianych zmarszczek na kamizelce grającego naprzeciw Coeura może wydać całkiem nieoczekiwany wyrok!...
I co wtedy?
Kostryń poddawał się akordom, niby je słyszał, niby wyciągał w przepisanym rytmie cieńszą od przędzy melodię Mozarta, lecz równocześnie jakby jakimś uroczystym hymnem, albo też może słowami najskromniejszej troski błagał Francuza o łaskę:
Czemuż ciągle milczysz? Chcesz w końcu tego strejku, czy go nie chcesz? Zrobiłeś konwencję węglową dla kawału, czy serio? Jakież teraz dostajesz rozkazy z Paryża? Dlaczego właśnie teraz zmieniasz całą rachunkowość? Powiedz, przynajmniej, jaką chcesz mieć politykę przy redukcjach?
W pewnej chwili Kostryń poczuł z obrzydzeniem, że żarliwą wolą ogarnia, przenika, chłonie w siebie wszystkie szczegóły ciała tego obcego człowieka, Wstrętna męczarnia.
A jednak doznawał ulgi, gdy tamten bawił się lub odpoczywał. Gdy Coeur przysunął się do pani Kostryniowej — żona była jeszcze piękna — i powiedział jej, że wygląda jakby zstąpiła ze stylowego medalionu, dyrektor Kostryń odszedł zręcznie pod piec ku parawanowi, wyklejonemu obwódkami od cygar, aby przeżyć w pokorze tę radość.