Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poseł Drążek nie mógł iść na górę. Nic mógł się teraz do niczego mieszać. Nie pozwalała mu na to powaga stanowiska.
— Wy to zbadacie, towarzyszu Koza.
Musieli go błagać we troje, wypił przy tym dwie szklanki kawy z mlekiem, zagryzł bułką, zbladł, zgodził się i, jak stał, z czarnymi płóciennymi ochraniaczami na rękawach, poszedł prosto na górę.
Długą chwilę wrzeszczeli równocześnie, Koza słowo — szacunek, Mieniewski — bezczelność. Koza per — towarzyszu, Mieniewski — że gwiżdże. Koza zaklął ostatecznie Tadeusza na ogólne dobro. Nic więcej: zwykłe, ogólne dobro.
Po długich targach uchwalili, że w przeciągu pięciu minut Tadeusz zejdzie bez żadnych przeszkód na podwórze do miejsca beczek z wapnem, wydostanie swoje naczynia i opuści Dom Ludowy. Tadeusz zażądał, by przy bramie czekała na niego masażystka. Dla określenia pięciu minut pożyczył sobie od Kozy zegarek.
W obrębie pięciu minut ukazał się Tadeusz na podwórzu. Ludzie pracowali, jak zwykle przy budowie, nikt nie mógł przypuszczać, że dzieje się tu coś ważnego. Tadeusz ruszył w stronę dołu. Oba gary stały spokojnie pod deską. Postawił je na klepisku, zawiniątko oddał do potrzymania masażystce i przystąpiwszy do Kozy rzekł:
— Nie oddam wam zegarka, póki się mój raglan nie znajdzie. Złodzieje murarze, raglan był brązowy w kratkę.
I poszli. Razem z masażystką. Zabłoconą przecz-