Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Brała w osobie tego Mieniewskiego krzyż Pański na siebie. Ale ostatnie tygodnie z tymi wszystkimi wiecami, pochodami już były straszne! Jeżeli teraz przyniesie tam do gabinetu dyrektora rozwiązanie zagadki?
Zeszła na dół, cichutko, na palcach.
Pani Drążkowa grzała się przy kuchni, goła jeszcze, nakryta tylko żółtym swetrem.
— Stoi pani tutaj — masażystka kończyła szybko rozcierać duże zimne uda — a tymczasem na górze w waszym Domu Ludowym leży sobie na słomie, pobity, pokrwawiony syn leadera Mieniewskiego.
Trzeba było powiedzieć w końcu, że to on. Tylko o bombach, o bombach ani słowa.
— Na słomie?! — wrzasła pani Drążkowa.
Drążkowa narzuciła na siebie letni płaszcz mężowski i we dwie, razem, podkradły się na górę. Klucz był w dziurce. Nacisnęły klamkę, wyciągnęły klucz i na wszelki wypadek zamknęły ową salę na dwa spusty. Po czym przywołały co prędzej posła. I sekretarza Kozę. Kogo by jeszcze?
Już dość, nikogo więcej.
Nie powiedziały ani słowa, póki poseł nie usiadł za stołem i Koza z czarnymi drelichowymi ochraniaczami na rękawach nie stanął przy kredensie w jadalni. Wtedy dopiero powiedziały.
Bardzo ciężkie położenie. Leader partii nie na to przecież przyjechał tutaj uspokajać opinię, aby ta opinia w podziękowaniu tej samej nocy synowi gębę rozbijała?! A może syn na kogoś dybał? A jeżeli dybał z rozkazu ojca i rzecz się nie udała? A może zamachu tego dokonali komuniści? A może kapitał?