Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Taki Tadeusz Mieniewski może okazać się złotą żyłą, wielkim losem na loterii. Jest na pewno nitką niewiadomego kłębka ciemnych intryg. Niestety, pani Knote nie mogła ukryć tej nitki na własny użytek. Taki jest los człowieka biednego.
Biedny musi się ciągle ze wszystkimi dzielić.
Ostrożnie podzielić się z Drążkową. Jądro rzeczy musi pozostać nietknięte do wieczora. Wieczorem usta małej, biednej Knote wyjawią rzecz dyrektorowi.
Poleciała na górę z świeżutką czarną kawą. Chory wypił. Całkiem pospolicie otarł usta ręką. A potem zaczął gadać. Po kawie. Oczywiście. Nic tak nie otwiera zaufania jak ten gorący napitek.
W gadaninie chorego były dwa ciemne miejsca. O jakichś szujach i złodziejach, pierwsze. Od drugiego zatrzęsła się pani Knote: gdy chory wspomniał o piorunującym wynalazku, ukrytym w dołach z wapnem.
— Jeżeli pani piśnie o tym komuś słówko!
Bomba!!!
Pani Knote zaparłszy dech w piersiach ujrzała samą siebie w pysznym gabinecie wielkiego dyrektora z takimi oto słowami w swoich małych ustach:
— Twoja biedna Knote ocala ci życie.
— Pan tu nie ma nic do roboty — rzekła do Mieniewskiego. Łzy napłynęły jej do oczu. — Najlepiej będzie u mnie przeleżeć, wypocząć. Pod umiejętną opieką. Mam wolny malutki pokoik. Będzie panu jak w puchu.
Tadeusz przyjął zaproszenie. Nie miał na razie nic lepszego do roboty.