Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dole, ledwie rozmasowana, na górze krzyczy syn wielkiego człowieka, że mu krew upływa.
Pani Knote miała do opatrunku ręce jedyne! Lekkie jak motyle. Gdy jednak w tylu miejscach twarz człowiekowi rozbiją, to i motyle nie poradzą bez wyrządzenia bólu. Rzekła więc Tadeuszowi na pociechę:
— Co się tylko dało, wypisali panu na policzkach.
Nie pytała, kto. O, nie. Jeszcze nie.
Obrażony głupim ujęciem sprawy, odwrócił się na bok, przy czym browning wypadł z kieszeni na słomę. Pani Knote zbladła śmiertelnie. Nikt z rewolwerem w kieszeni nie śpi darmo między ludźmi. Nikt, jako syn wielkiego posła, nie ma darmo porozbijanej twarzy...
Zstąpiło na nią jakby nagle olśnienie. Zwiastowanie! Całe życie może człowiek czekać na próżno, potem nagle chwila taka przychodzi. Pan młodzieniec, Tadeusz Mieniewski, poruszany tu jest jakąś ukrytą ręką?! Dlaczegóż nie odjechał razem z ojcem? Został? W jakim celu? Został bez żadnej wiedzy towarzyszy?
Pod zamówką kawy, zbiegła co żywo na dół.
— Kawy, kawy! Moja pani Drążek, skończę panią przy blasze, na stojąco.
Poczłapały do kuchni, zasłoniły okno. Zdaniem pani Drążkowej Knote była kobietą-zuch, do tańca i różańca. Jedną rękę nalewała kawę, drugą masowała nerkowe krzyże pani posłowej, zwrócone ufnie do drzwiczek kuchennego pieca.
Zalewać kawę, masować, a równocześnie dobrze uważać, co się mówi!