Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jestem masażystka Knote, Knote jestem, Maria Knote.
Jak później opowiadała wtajemniczonym — wszystko trzęsło się w niej ze strachu na widok takiego sobowtóra z rozbitą twarzą, poranionym czołem i słomą w wystrzępionej fryzurze. Chciała go koniecznie przytrzymać, uchylał się jednak przed dotykiem śliskich od wazeliny rąk.
— Jestem Mieniewski, syn posła Mieniewskiego, rozumie pani?
Zrobiło mu się niedobrze, wyprowadziła go na górę, do sali murarskiej, tu złożyła na słomie.
Po długiej chwili otwarł oczy: pochylała się nad nim twarz czerwona, okrągła a przecie jakby sowia. Półkule mięsistych policzków rozgradzał krótki, ostry nos, nad którym w dziwnej bliskości płonęły duże piwne źrenice.
— Pani jest masażystką? Może pani zobaczy, czy mi gdzie czego nie połamali?
Złamania żadnego nie było, pobicie natomiast gruntowne.
Skutki wiecu?!... Kto mógł tak pobić syna posła Mieniewskiego?! Zbiegła na dół. Trzeba opatrzeć rannego. Nie powiedziała Drążkowej, co za jeden...
— Czy ma tu pani gdzie pod ręką szmatkę, watkę, jodynę, sublimat? — Knote miała to wszystko w torebce z przyborami, po cóż jednak rozchodować bezzwrotnie?!
— I sublimatu nie ma? No, to chociaż trochę spirytusu!
Bądźże tu teraz mądry: pani Drążek czeka na