Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do kieszeni i ostrożnie wyszedł na schody. Lewe drzwi pierwszego piętra zastał na głucho zabite. Zawrócił w prawo przed napis: Antoni Drążek.
Nigdzie żadnego dzwonka. Mieszkanie otwarte — Tadeusz znalazł się w ciemnym przedpokoju, zawalonym wysoko aż po strop wszelkim budownictwem.
Skrzynki, heble, wory jakieś i rury blaszane. Stąd do jadalni. Cerata błyszcząca na stole. Coś dziwnego działo się w tym mieszkaniu, jakby gdzieś w głębi bił ktoś komuś brawo?... Pulchne oklaski to się leniwie wlokły, to znów, wzmożone, śpieszyły niepomiernie.
Z jadalni dalej: gabinet pana posła.
Biurko, brązowy garnitur, fotele, na ścianach fota towarzyszy, leader wiekopomnie sepią wyciągnięty w ramie orzechowej.
Tadeusz zatrzymał się przy biurku, zdumiony.
Za gabinetem w głębi następnego pokoju, ograniczonej drzwiami, ujrzał znaczny wycinek białych, kobiecych pleców, rozłożony na niebieskiej kanapie. Nurzały się w nich czerwone, połyskliwe ręce, mięsząc ciało jak ciasto.
— Tam do diabła — krzyknął przez zapuchnięte wargi.
Rozwalone na kanapie plecy jęknęły wstydliwie głosem pani Drążkowej. Drzwi zasłoniła osoba w białym szpitalnym fartuchu. Szła prosto na Tadeusza, przedstawiając się co krok, między stołkami, nad ceratą w szarym odmęcie jadalni, w ciemnym przedpokoju pośród worów z cementem.