Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ja ci tu, draniu — powtarzał, łomocąc po brzuchach — ja ci tu, draniu, mleko wypuszczę!
Kopali ciężkimi butami i klęli potwornie.
Najbliżej doskakiwał czarny, wielki wyrostek, póki nie dostał uppercutem w szczękę. Wtedy jednak czterej mniejsi, tłukąc naoślep, oblepili Tadeusza zewsząd. Czuł coraz więcej uderzeń, zwłaszcza jedno, szczególnie groźne, zadawane podniesionym z ziemi trzewikiem.
Jeszcze raz wyrżnął jakiegoś murarza w rozchylone zęby, gdy oto okazało się wielkie, puste okno i mignął przed oczami własny but...
Tadeusz zatoczył się i upadł. Nie pamiętał, kiedy murarze uciekli. Ocknął się ze smakiem krwi w ustach.
Przebudzenie, godne zaiste amerykańskiej dosłowności. Gdzie płaszcz? Nowy, reprezentacyjny raglan? I gdzie buty? Jeden leżał tuż obok na słomie, drugi stał samotnie przed drzwiami. Z raglana ani śladu. Trzewików, głupie chamy, zapomniały ukraść.
Podniósł głowę, lecz sama upadła na ściółkę. Potłukli go boleśnie. Przede wszystkim sprawdzić obie ręce. Coś zlepiało nieznacznie palce lewej dłoni. Jakby cieniutka pajęczyna. Z obrzękłych palców ściągnął dwa szare włosy. Malutka, śmieszna radość przeleciała przez myśli: no tak, to będą długie włosy tej dziewczyny, Lenory. Zegarka nie ukradli, ale rozbili szkło. Zmiażdżyło się na godzinie szóstej. Musiało już być znacznie później.
Ruszył na czworakach w poszukiwaniu trzewików i małego zawiniątka z rzeczami.
Nie ukradli browninga! — Tadeusz schował broń