Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.


KOSTRYNIE
1.
USTA MAŁEJ, BIEDNEJ KNOTE

Tadeusz siadł na słomie i z trudem rozwarł oczy. Równy głos wielu syren warczał przeraźliwie.
Dwa porzucone trzewiki znaczyły drogę od barłogu ku gromadzie murarzy, która miotała się u drzwi przeciągając ku sobie raglan.
— Cóż to za głupie kawały — krzyknął — oddać mi moje palto!
Wyskoczył z barłogu na środek sali.
— Pa-a-alto?...
Dostał w głowę, pod oko, w kark.
Biją. Biją, walą, ani chwili do stracenia. Nie było czasu na honor, czy obrazę; Tadeusz nie oddawał w pysk, czy w papę, tylko swingiem, grzbietem ręki, fachowo, prosto w brzuch. Wracała mu w tym szamotaniu pamięć najzbędniejszych szczegółów. Jak wczoraj wieczorem bezrobotni przed tymi samymi drzwiami o litość skamlali, jak takiego samego ranka stał na schludnej słomiance, a „izdebka“ zgrzytając zamkiem pytała — czy to mleko?