Strona:Julian Krzewiński - W niewoli ziemi.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sunął się z krzesłem do druha i zaczął mu się zwierzać, jakgdyby żądając od niego rady i otuchy.
— Mówiłem ci mimochodem wczoraj, że się ożenię kiedyś. Otóż znam oddawna pewną panienkę, prawie od jej dzieciństwa, z którą łączy mnie umowa, że w pewnych sprzyjających okolicznościach i czasie pobierzemy się.
— No? Doskonale... przerwał Anatol, głaszcząc go po dłoni.
Karol, zachęcony tą serdecznością, przysunął się jeszcze bliżej i zaczął mówić z wzrastającem ożywieniem:
— Otóż wyobrażałem sobie, że ten sprzyjający czas już nadszedł, jeszcze wczoraj byłem przekonany, że was kilku zaproszę w tym karnawale na weselisko, tymczasem znów się cała historja odkłada ad calendas graecas.
— Dlaczego! — Cóż stoi na przeszkodzie?
— Ona ma śliczny głos. Śpiewa. Uczy się już trzy lata. Wczoraj miała audycję w operze i tam jej poradzono, żeby jeszcze na rok pojechała do Medjolanu, a potem obiecano ją napewno zaangażować. Wróciła z audycji rozgrzana do białości. Z niezwykłem ożywieniem opowiadała mnie i swojej matce, jaki miała kolosalny sukces, jak ją wszyscy chwalili, jak ją zachęcali do dalszej pracy, jak ją sam prezes ściskał za rękę, winszując pięknego ma-