Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

talicznym dźwiękiem; cień Wanga biegł za nim bezgłośnie. Towarzyszył im tylko odgłos własnych kroków. Dawno już tak liczne kroki nie rozlegały się na tym pomoście. Zanim weszli na ścieżkę wydeptaną w trawie, Heyst rzekł:
— Nie mogę panom ofiarować gościny we własnym domu. — Chłodna uprzejmość jego słów osadziła tamtych dwóch na miejscu, jak gdyby byli zaskoczeni jakąś rażącą niestosownością. — Żałowałbym tego jeszcze bardziej, — ciągnął dalej — gdybym nie mógł dać panom do wyboru jednego z pustych domków na tymczasowe mieszkanie.
Odwrócił się i zagłębił w wąską ścieżkę; tamci dwaj szli za nim gęsiego.
— Ciekawy początek! — Ricardo idący za Jonesem chwycił wlot okazję by szepnąć mu to na ucho. Pan Jones chwiał się w ciemnościach, otoczony łodygami podzwrotnikowej trawy, dorównywując im prawie smukłością.
W tym porządku wynurzyli się na otwartą przestrzeń, ogołoconą z roślinności zgodnie z przemyślnym planem Wanga, polegającym na podpalaniu trawy co pewien czas. Nieoświetlone sylwety budynków o wysokich dachach wyglądały jak tajemnicza, bezkształtna masa na tle wzmagającego się blasku gwiazd. Heyst był rad że w jego domku panowały ciemności. Nic nie zdradzało iż domek ten jest zamieszkany. Heyst szedł w dalszym ciągu naprzód, kierując się na prawo. W pewnej chwili rozległ się spokojny jego głos:
— Tu będzie panom najlepiej. To był nasz kantor. Jestem prawie pewien, że znajdziemy parę polowych łóżek w jednym z pokoi.