Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wysoki dach domku piętrzył się tuż nad nimi, zasłaniając niebo.
— To tutaj. Są tu trzy schodki. Jak panowie widzicie, mamy tu dużą werandę. Przepraszam panów, trzeba chwilę zaczekać; zdaje mi się że drzwi są zamknięte.
Słychać było jak nacisnął klamkę. Potem oparł się o poręcz, mówiąc:
— Wang przyniesie klucze.
Tamci dwaj czekali; niewyraźne ich postacie zlewały się prawie z mrokiem werandy. Wtem rozległo się szczękanie zębów pana Jonesa, stłumione przezeń natychmiast, i szelest nóg Ricarda. Przewodnik ich i gospodarz, oparty plecami o poręcz, zdawał się zapominać o istnieniu gości. Nagle poruszył się i mruknął:
— Otóż i wagonik.
Potem krzyknął coś po malajsku; „Ya, tuan“, nadpłynęła odpowiedź od strony niewyraźnej grupy, którą można było dostrzec w kierunku ścieżki.
— Posłałem Wanga po klucz i światło — rzekł Heyst, nie zwracając się specjalnie do nikogo, co brzmiało szczególnie i stropiło Ricarda. Wang wykonał prędko zlecenie. Wkrótce w odległych głębiach mroku ukazała się rozkołysana latarnia niesiona przez Wanga. Rzuciła przelotny promień światła na zatrzymany wagonik i nieokrzesaną postać dzikiego Pedra, pochylonego nad bagażami; potem skierowała się ku domkowi i wzniosła po schodach. Wang podłubał u zaciętego zamku i przyparł się ramieniem do drzwi. Otworzyły się nagle z trzaskiem, jakby doprowadzone do pasji zmąceniem dwuletniego wypoczynku. Z ciemnej pochyłości wysokiego pulpitu wzleciał w górę samotny arkusz papieru i opadł z wdziękiem na podłogę.