Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pływającym mrokiem. Lekki wietrzyk, dość ciepły po dniu upalnym, powiał przez gęstniejącą ciemność i przejął dreszczem pana Jonesa stojącego w przemoczonem ubraniu.
— Wnoszę ze wszystkiego że tu jest pewno osada zamieszkana przez białych? — szepnął, wstrząsając się silnie.
Heyst ocknął się.
— Była, bo teraz już jest opuszczona. Mieszkam tu sam jeden — właściwie mówiąc — zupełnie sam: ale stoi tu jeszcze kilka pustych domów. Miejsca nie brak. Najlepiej będzie, jeśli... Wang, biegnij na wybrzeże i przyciągnij tu wagonik.
Wymówiwszy ostatnie słowa po malajsku, objaśnił uprzejmie, że wydał dyspozycje co do przewozu bagażu. Wang rozpłynął się w ciemnościach w swój zwykły bezgłośny sposób.
— Słowo daję! I szyny, i wszystko jak się patrzy — wykrzyknął Ricardo tonem pełnym podziwu. — Doprawdy, nigdybym nie przypuszczał!
— Mieliśmy tu kopalnię węgla — rzekł były dyrektor Tropikalnej Spółki Węglowej. — To są widma rzeczy, które już nie istnieją.
Zęby pana Jonesa zaczęły znów dzwonić przy nowym, nikłym podmuchu wiatru, który przypłynął jak westchnienie z zachodniej strony, gdzie Wenus jaśniała promiennie na ciemnym krańcu widnokręgu, niby jasna lampa zawieszona nad grobem słońca.
— Może już pójdziemy — zaproponował Heyst. — Chińczyk i ten — hm — niewdzięczny pański sługa z rozbitą głową, załadują rzeczy i dogonią nas.
Projekt został przyjęty bez słów. Idąc ku brzegowi, trzej mężczyźni spotkali wagonik, który minął ich z me-